środa, 26 marca 2014

Na psa urok

Ostatnie dni przeżyliśmy w dużym stresie. Stracha i nerwów napędziła nam Foxi. Od jakiegoś czasu lekko kulała, byliśmy u weta, dostała leki i wydawało się, że wszystko wraca do normy. Do niedzieli, w niedzielę bowiem postanowiła skoczyć za kotem ze strychu w stodole. Na dole co prawda było siano, ale dwa metry wysokości zrobiły swoje. Potem był już tylko potworny pisk. Zadzwoniliśmy do naszego najlepszego na świecie weterynarza - Tomka. Po telefonicznej konsultacji kazał zaaplikować psu ketonal, uniemożliwić ruch i przyjechać w poniedziałek rano. Zainstalowaliśmy Foxi w salonie na kanapie i na zmianę pilnowaliśmy, żeby nie przyszło jej do głowy wstawać. Wieczorem kiedy ketonal zaczął działać R. wyniósł ją na chwilę na dwór za potrzebą i ulokował w naszej sypialni. Rano, po nieprzespanej nocy popędziliśmy do weterynarza. Krótkie oględziny i Tomek odesłał nas do swojego kolegi 30 km dalej na rentgen. Zdjęcie było robione pod narkozą, kiedy tylko Foxi się wybudziła wróciliśmy do Tomka. Jak zwykle miał urwanie głowy (najlepszy wet w okolicy więc nic dziwnego ;)), zostawiliśmy mu zdjęcia, które obiecał uważnie obejrzeć i skonsultować się z kolegami po fachu, co dalej robić. Opcje były dwie - operacja lub nastawienie i gips. Obiecał oddzwonić jak tylko zdecyduje co robić. Wróciliśmy do domu i z niepokojem czekaliśmy na wieści. Niestety po narkozie nie mogliśmy podać naszej psinie nic przeciwbólowego. Noc spędziła w naszej sypialni okropnie płacząc z bólu, płakałam razem z nią. Rano zadzwonił Tomek - podjął decyzję - zakładamy gips. Kiedy przyjechaliśmy Foxi znowu dostała głupiego jasia, Tomek dość sprawnie nastawił jej łapę i zagipsował. Potem pokazał nam zdjęcia i wyjaśnił dlaczego to było najlepsze wyjście. Nim Foxi się wybudziła zdążyliśmy wypić kawę i pogadać. Emocje nareszcie opadły. Po powrocie do domu i przede wszystkim napaleniu w piecu, żeby się nam pies po narkozie nie wychłodził czekało mnie jeszcze jedno zadanie.
Zgodnie z zaleceniem Tomka trzeba było jakoś zabezpieczyć gips przed zniszczeniem w trakcie pobytu psa na dworze. Korzystając z tego, że Foxi nie koniecznie miała ochotę się ruszać zmierzyłam ją i po znalezieniu odpowiedniego materiału (zrecyklingowałam starą kurtkę R. :)) zaczęłam szyć. Trochę czasu mi to zajęło, ale ważne, że wszystkim nam będzie wygodniej korzystać z takiego szytego ochraniacza.
Dzisiaj nasza psina zaczęła pomału chodzić, a że było wyjątkowo ciepło odpoczywała sobie na zewnątrz. Oczywiście w ochraniaczu na gips :).
Za dwa - trzy tygodnie powinna dojść do siebie. Dla nas najważniejsze jest jednak to, że już nie cierpi i że po zrośnięciu się łapy, powinna normalnie chodzić :).
Jakiś pechowy jest miesiąc marzec dla naszych psów. W zeszłym roku w marcu Figa nadziała się na kołek w stodole i musiał ją Tomek zszywać. Nie ma już po tym zdarzeniu śladu, ale wtedy też napędziła nam strachu.
Ponieważ czeka mnie dziś jeszcze sporo zajęć, a jutro dzień koński witam nową obserwatorkę i znikam :)

sobota, 22 marca 2014

środa, 12 marca 2014

Choróbsko i twórcze jego skutki

Mąż wyzdrowiał za to teraz mnie jakieś paskudne przeziębienie dopadło. Pogoda na zewnątrz śliczna, a tu nie za bardzo jest jak w ogrodzie popracować. Trudno - chwasty nie zając nie uciekną, zwłaszcza, że zależy mi, by jutro czuć się w miarę lepiej a nawet dobrze. W ramach zajęć domowych (chciałam okna pomyć, ale to również nie był najlepszy pomysł - wybił mi go z głowy małżonek) powstała taka oto dekoracja do kuchni.
Od razu jakoś się weselej zrobiło. Przy okazji wykorzystałam część suszonych kwiatów, które do tej pory spoczywały w kartonie czekając na łaskawsze dla nich czasy
Wierzbowych gałązek, z których uplotłam wianek naznosiłam do domu przy okazji spacerów z psami.
I nie zmarnowały się
Ptaszek powstał z dwóch kawałków płótna sklejonych klejem na ciepło (bo to miała być dekoracja na szybko :)) i kilku kwiatostanów zatrawiana wrębnego, oczywiście pochodzącego z ogrodu
Tutaj na tle mat trzcinowych jakie sobie sprawiłam na niezbyt urokliwą siatkę i jeszcze mniej urokliwy widok za nią. Co prawda jeszcze nie wszystkie mieliśmy czas zamontować (mąż jest do tej czynności niezbędny, ale teraz korzysta z pogody i sieje zboża), ale kilka już wisi.
Do powstania takiego oto dekoru choróbsko mnie zmusiło, a teraz niech idzie a kysz.
Pozdrawiam :)

wtorek, 11 marca 2014

Żurawie

Dla mnie ich klangor to zapowiedź nadchodzących zmian w przyrodzie :) Bez żurawi nie ma wiosny i już :)
 
Ostatnio kiedy wracałam ze spaceru byłam świadkiem "rozmowy" dwóch żurawich par. Nawet udało mi się co nieco zarejestrować z tej wymiany zdań :)

Niestety wiosna to też czas kiedy nie którzy za swą powinność uznają wypalanie traw. Praktycznie nie ma dnia żeby nie wyły syreny w okolicy. Zastanawiam się skąd ta bezmyślność? Ostatnio o mało nie spłonął dom sąsiadów mieszkających na kolonii. Susza jest w polu, do tego wiał silny wiatr i nie wiele brakowało...
Co prawda w porównaniu do lat minionych jest coraz mniej takich akcji chociażby ze względu na dopłaty z pakietu ptasiego, jednak nadal się zdarzają. Czasami też ludzie przez bezmyślność - wyrzucając niedopałki zaprószają ogień. Ciekawe ile jeszcze lat będzie musiało minąć, by całkowicie zmieniła się mentalność Polaków w tej materii, żeby przestali niszczyć to co mamy najcenniejszego - przyrodę.
Pozdrawiam!

środa, 5 marca 2014

Pasta z wędzonej makreli

W Popielec jak na "katoli" przystało pościmy, a jak post to tylko rybka. U nas dzisiaj w postaci pasty z makreli.
Robi się ją bardzo prosto.
Mięso oddzieliłam od skóry, dokładnie oczyściłam z ości i rozdrobniłam widelcem. Na jedną makrelę (około 250 gram) dodałam 6 łyżeczek koncentratu pomidorowego Pudliszki (nie to nie reklama, po prostu tego koncentratu używam ;)), doprawiłam papryką słodką i solą, i smacznego :)
Kiedyś podobną w smaku pastę kupowaliśmy gotową w sklepie, w składzie miała jednak niestety całą tablicę Mendelejewa. Nie wiadomo też jakiej świeżości była wpakowana w nią ryba. Polecam więc samodzielne wykonanie, co prawda z oddzielaniem i czyszczeniem mięsa jest trochę zabawy, za to smak wynagradza poświęcenie włożone w przygotowanie pasty :)

poniedziałek, 3 marca 2014

Wiosna ach to ty?

Jak to mawia pewien nasz dobry znajomy - odrzućmy na bok emocje - tako i ja teraz uczynię. W końcu ciepło się robi, słońce świeci (no dzisiaj może nie koniecznie, ale wczoraj świeciło :)), pierwsze kwiaty kwitną, na wierzbach pojawiają się bazie, na bzinach pokazują się po woli małe listki. Czego chcieć więcej?






  
Nad łąkami od rana słychać klangor żurawi, na niebie nieustannie widać klucze przeróżnych ptaków. Coraz rzadziej do karmnika zaglądają sikory (choć cały czas wykładamy im małe porcje pokarmu). Kury coraz lepiej się niosą. Wygląda na to, że wiosna! Oby tylko nie okazało się, że tym razem jest to falstart ze strony przyrody. Póki co cieszymy się jednak cieplejszymi dniami :) Po trochu porządkuję ogród, w folii wysiałam pierwsze warzywa. Ryzyk fizyk - może się udadzą? Na parapecie pojawiły się pierwsze rozsady roślin, które potrzebują dużo czasu, by urosnąć czyli papryka, werbena i gazania. Zdjęcia zrobię i pokażę jak zaczną kiełkować, na razie czekam na ten moment z niecierpliwością.
Kawa u nas ostatnio też wiosenna :)

Już nie mogę się doczekać, kiedy będzie można taką sobie w ogrodzie lub na tarasie wypić.
Tym kawowym akcentem żegnam się życząc miłego dnia :)

sobota, 1 marca 2014

"Normalny" dzień

Miał być spokojny, bez emocji, po prostu normalny. Mąż od rana pojechał wiać zboże do siewu. Skoro już wychodząc przez przypadek mnie obudził o 6, również wstałam wcześniej. Dzień nie zapowiadał się specjalnie ładnie (chociaż teraz świeci pięknie słońce) mimo to sprzątając przed śniadaniem i dostawą chleba czyniłam sobie różne plany. Po 9 poszłam po chleb (w soboty zawsze jest później), wróciłam do domu, ogarnęłam kuraki, zebrałam jajka i już miałam zająć się robieniem pasty z makreli, kiedy zadzwoniła sąsiadka z za płotu. Okazało się, że jej Babcia źle się czuje (prawdopodobnie dnia poprzedniego miała wylew), a w domu z nią była tylko dwójka dzieci i synowa ze stwardnieniem rozsianym. Sąsiadka (Wnuczka Nieletnia) poprosiła czy nie mogę pójść do niej do domu zobaczyć co się dzieje, bo dzwoniła do niej Natalia kilka razy, a ona nie może jej zrozumieć przez telefon (jej stadium choroby jest na tyle zaawansowane, że nawet stojąc z nią twarzą w twarz ciężko się dogadać) i nie wie co się dzieje. Poszłam. U Babci w pokoju bałagan straszny, z szaf wszystko powywalane, z Babcią dogadać się nie idzie. Natalia ta ze stwardnieniem siedzi i płacze. Zero kontaktu, dzieci przestraszone. Co tu robić? Syn i Córka Babci w pracy i dodzwonić się do nich nie można. Dzwonię więc do Nieletniej jak sytuacja wygląda, w międzyczasie uspokajam dzieci i Natalię. Babcia zaczyna coś tłumaczyć, że bałagan ma bo ją o północy przywieźli (okazało się, że wieczorem poprzedniego dnia dzieci zawiozły ją do szpitala, gdzie dostała kroplówkę i została odesłana do domu (!), ale o tym dowiaduje się dopiero, gdy udaje mi się dodzwonić do Matki Nieletniej), ale na wszystkie zadawane przeze mnie pytania w odpowiedzi słyszę "co?". Zastanawiam się nad wezwaniem pogotowia, jednak na wieść o tym Natalia zaczyna panikować, a Nieletnia coś kręcić. W końcu wspólnie podejmujemy decyzję, że jadę po Nieletnią (jest w stajni 25 km dalej), dzieciaki dostają nakaz pozostanie w domu (bo to straszne czorty :P) i pilnowania Babci. Natalia na wieść, że przywiozę Nieletnią uspokaja się, nawet stara się opanować sytuację, na ile potrafi. Tak jak stoję czyli niezbyt reprezentatywnie ubrana wsiadam w auto i jadę. W stajni jeszcze raz ekspresowo omawiamy sytuację razem z instruktorką (bardzo fajna babka, też u niej jeździłam) i właścicielką ośrodka (jej nie lubię, ale to inna historia), i pędzimy z powrotem. Na miejscu okazuje się, że Babcia zachowuje się już całkiem normalnie i jest komunikatywna, nawet postanowiła zrobić pranie. Nieletnia dostaje zatem przykaz pilnowania jej i zawiadomienia ciotki, która mieszka nie daleko i jest w domu o sytuacji, oraz w razie gdyby Babci się pogarszało zawiadomienia mnie. Wracam do domu zjeść śniadanie (w końcu). W kuchni zastaję Męża ze Stryjem (przyjechał po zakupy, które wczoraj będąc w mieście mu poczyniłam), dość długo dyskutujemy różne bieżące problemy gminy (długa i dłuuga historia). W międzyczasie dzwoni Matka Nieletniej spytać jak sytuacja. Mąż mimo, że chory wybywa na boisko pomóc przy stawianiu wiaty. W końcu i Stryj odjeżdża. Spoglądam na zegarek - jest godzina 13, a ja jeszcze nic nie zrobiłam. Szybko zabieram się za robienie obiadu. Idąc kolejny raz do kuraków pechowo łapię za klamkę i zgniatam sobie palec. Boli jak diabli.
I tak właśnie jak do tej pory wyglądał spokojnie zapowiadający się dzień. Mam nadzieję, że do wieczora nic już się nie wydarzy...

Archiwum bloga

Szukaj na tym blogu