poniedziałek, 21 lipca 2014

sówka, grill i lipcowe kwiaty

Dawno już ukończyłam sówkę według wzoru z Domu za końcem świata, ale jakoś tak wyszło, że schowałam ją do szuflady i w natłoku zajęć całkiem o niej zapomniałam. Czas się pochwalić :). Moja sówka wygląda tak:

Może nie jest idealna, ale co tam :)
I jeszcze jedna rzecz z serii handmade czyli męża mojego dzieło - grill.
Sam osobiście wyspawał jako, że do tej pory nie udało nam się kupić grilla, który wytrzymałby dłużej niż sezon. Koszt niższy niż gotowca, a przynajmniej blacha gruba, więc nie powinien się tak szybko przepalić. Kratki na grilla kupiliśmy oczywiście gotowe.
Z prawej strony ma być jeszcze półka, ale z racji tego, że grill był robiony na szybko, bo w sobotę mieliśmy gości na razie został wypróbowany bez.
W ramach chwalipięctwa pokażę jeszcze jak wygląda mój groszek pachnący przed domem
Jest to odmiana wieloletnia i co roku roślina odrasta coraz większa
Lipiec to miesiąc, kiedy zaczynają kwitnąć hortensje. Bardzo je lubię, zwłaszcza bukietowe, które nie przemarzają. Tę dostałam od Teściowej
A te dwie kupiłam w zeszłym roku na targach rolnych w Barzkowicach.

Na razie są niepozorne, ale myślę, że już za rok będą nas cieszyć bardziej obfitym kwitnieniem
I hortensja ogrodowa, której kolor strasznie mi się podoba, niestety co roku mimo okrywania przemarza i wypuszcza tylko kilka kwiatów.
Ogród zarasta chwastem ponieważ z racji nie ludzkich upałów pracę w nim ograniczamy do zbierania plonów, koszenia trawnika i podlewania. A poza tym jeździmy nad jezioro i lenimy się, czyli zbieramy siły na nadchodzące żniwa. Zbliżają się one wielkimi krokami. Póki co jednak sielanka, u Megi też :)
Pozdrawiam i dobrego tygodnia życzę!

wtorek, 15 lipca 2014

Borówki bagienne, wiśnie i burza

Im człowiek większy tym bardziej czas mu się niczym ubrania kurczy. Do takich wniosków ostatnio dochodzę. Niby robię to samo co roku, a jakoś coraz ciężej z czasem. Całkiem jakby doba stała się krótsza. W każdym razie jakby roboty było mało w niedzielę wybraliśmy się na spacer na dawne wyrobiska torfu. Spacer do lasu bardzo przyjemny, zwłaszcza, że nie było gorąco, a na torfowiskach rosną sosny co jest miłą odmianą po naszych bukowych lasach. Uwielbiam ten zapach żywicy w powietrzu w ciepły dzień. Nie o tym jednak miałam napisać. Otóż na naszych torfowiskach rosną borówki bagienne. Całkiem ich tam sporo, owoce mają zbliżone w smaku do jagody kamczackiej, ale dużo mniejsze. Tak oto wygląda rzeczona roślinka
I bardziej ogólnie
Bardzo zadowoleni z siebie nazbieraliśmy ponad 2 litry tych jagód. Zadowolenie dużo mniejsze pojawiło się, gdy trzeba je było z szypułek poobierać...
Ponad godzina roboty (i tak zastanawiam się, może to w takich czynnościach czas jest pogrzebany?). Za to mamy dwa litry pyszniutkiego dżemu :)
Obecnie zaczął się sezon na wiśnie. Wczoraj narwałam około 7 kilogramów a drzewo nasze nadal wygląda jakby wcale nikt na nim owoców nie zbierał. Zrobiłam 4 litry dżemu i 3 soku. Dziś powtórka z rozrywki.
Nie wspomnę, że jeszcze jeden wielki krzak czerwonej porzeczki czeka na oberwanie. Będzie z niej winko, oczywiście jeśli zdążę owoce pozrywać przed szpakami.
Moja chwilowa obecność tutaj jest podyktowana tylko i wyłączne tym, że przyszłam wydrukować etykietki na poczynione słoiki. 
Co do burzy to ostatnio burzowo u nas było. W pewnym momencie nad domem mieliśmy takie oto wirujące oko cyklonu
I choć nie należę do osób bojących się burzy przyznam szczerze, że skóra na pewnej części ciała mi ścierpła...
I tyle u nas. Pozdrawiam!

czwartek, 3 lipca 2014

Szukasz wrażeń? Zacznij jeździć konno ;)

Siwa dnia dzisiejszego dostarczyła mi ich po kokardkę. Jeśli ktokolwiek szuka adrenaliny to bardzo polecam konie, a Siwą zwłaszcza. Jako, że pogoda dopisuje wybrałyśmy się dzisiaj trzema końmi w teren. Skoro jest pogoda to są i muchy. Oczywiście spryskałyśmy siebie i konie repelentami, i hajda do lasu. Ruszyłyśmy ze stajni szosą i już tutaj zaczęły się cuda. Siwa nie boi się aut więc całkiem ładnie szła za swoim ukochanym Władkiem. Niestety Kajka za każdym przejeżdżającym autem popadała w coraz większą panikę. Kierowcy oczywiście byli bardzo uprzejmi, zwalniali mijając nas, jeden był tak uprzejmy, że nawet się zatrzymał. I to przeważyło szalę. Kajka odmówiła współpracy. Zsiadłyśmy więc z koni i ruszyłyśmy szosą pieszo do miejsca, gdzie zaczynała się polna droga prowadząca do lasu. W lesie rozpoczęłyśmy kłus. Władek, stajenny olbrzym prowadził narzucając dość szybkie tempo. Konie pięknie szły naprzód. Muchy za bardzo nie dokuczały. Do czasu aż konie i my się zgrzałyśmy. Uciekając muchom wyjechałyśmy więc na pole (oczywiście skoszone) i zaczęło się. Siwa postanowiła się wybiegać i zaczęła galopować. Ruszyła pędem nie zważając na nic. W końcu udało mi się ją zatrzymać, a nie było to łatwe zadanie, bo trzeba wiedzieć, że Siwa jest to koń, który z radością kiedy tylko może pędzi na przód. Przeszłyśmy do kłusa, w którym Siwa zbyt długo nie wytrzymała i znowu zaczęła galopować. Tym razem dużo szybciej udało mi się ją wyhamować. Nie był to jednak koniec zabawy. Przecież można iść w kłusie bokiem, albo lepiej galopować bokiem :). I tak sobie próbowałyśmy sił, aż dotarłyśmy do krzaków, oddzielających nas od szosy, w których Siwa z radością zatrzymała się i odmówiła dalszej współpracy. Zeskakując z siodła w warunkach ekstremalnych (wolałam nie sprawdzać czy wyjdzie z krzaczorów spokojnie, czy postanowi znów pobiegać) oczywiście wpadłam nogą w dziurę artystycznie skręcając sobie kostkę. Do stajni wracałyśmy szosą pieszo (raptem 300 m). Wolałyśmy nie sprawdzać, co jeszcze mogą nasze habety nawyczyniać. Jedynie Władek szedł dumnie z instruktorką Anią na grzbiecie.
taka sobie Siwa
Pragnę nadmienić, że Siwą do tej pory znałam tylko z jazd na maneżu, które zawsze były bardzo ciekawe. Wyjazd w teren jednak to dopiero zabawa! Jeśli ktoś szuka mocnych wrażeń to naprawdę polecam jazdę wierzchem. Najlepiej na Siwej :)
Pozdrawiam!

środa, 2 lipca 2014

Znajdek

Tak jakoś śmiesznie się złożyło, że w niedzielę adoptowaliśmy Megi, a w poniedziałek, kiedy wyszłyśmy z psicami na spacer przyplątał się do nas mały piesek i przyszedł za nami do domu. Oczywiście nie miałam serca go pogonić. Początkowo myśleliśmy, że może się po prostu komuś zgubił, zagonił za suczką lub coś w tym stylu. Zwłaszcza, że był w obroży. Zaczęliśmy rozpytywać po okolicy i okazuje się, że on już od dłuższego czasu błąkał się po pobliskich wioskach. Najprawdopodobniej musiał się go w takim razie pozbyć ktoś, kto jechał na wakacje i pies mu zawadzał.
Znajdek jest bardzo przyjacielski i posłuszny, potrafi chodzić na smyczy. Od razu nas kupił. Martwi mnie tylko, że nie chce do domu wejść. Boi się. Z jednej strony to dobrze, bo jest strasznie zapchlony (a jak na złość skończył mi się środek na pchły), z drugiej nie koniecznie, bo nie wiadomo czy będzie się umiał odnaleźć jako pies domowy. Zdecydujemy się go chyba oddać, zwłaszcza, że mamy już dwóch chętnych (chyba zrobię casting ;)). Na razie - do poniedziałku zostanie u nas. Potem ma przyjechać po niego kolega. Zobaczymy czy się dogadają. Jeśli nie wróci do nas.
Znajdek i Meg

Znajdek i Fifi
 Tak sobie obecnie w czwórkę spacerujemy
Sąsiedzi muszą mieć niezły ubaw. W końcu tu nikt nie prowadza psa na smyczy, a miastowa ma aż trzy na sznureczkach :P
Czasami wygląda to tak dwa z przodu i Znajdek z tyłu
No to jeszcze dzisiejsza Megi
Na razie nie spuszczam jej ze smyczy w obawie przed ucieczką, bo ma psina charakterek. Dopóki nie nauczy się posłuszeństwa nie ma szans by poza podwórkiem chodziła luzem.
Ćwiczymy na razie reagowanie na imię i przywoływanie. W kieszeni nieustająco noszę smakołyki, aromat wprost idealny - uwielbiam ten zapach psiej karmy ;).
Dziś zdarzyła się jej przykra przygoda. Bardzo łapczywie rzuciła się na psi smakołyk i biorąc go ugryzła mnie do krwi. Na szczęście stało się to pod koniec spaceru. Przerażenie w jej oczach było nie do opisania, kiedy zorientowała się co się stało. Wina w zasadzie była po mojej stronie, bo zapomniałam się, że to nie delikatna i nażarta Figa, tylko duży i przez długi czas głodujący pies. Skarciłam ją tylko delikatnie, żeby wiedziała, że tak nie wolno. Spuściła biedaczka łeb i wlokąc łapę za łapą wracała do domu. Aż mi się jej szkoda zrobiło, ale konsekwencja być musi. Jaka była jej radość, kiedy po powrocie do domu, opatrzeniu i zdezynfekowaniu ręki wyszłam po prostu do niej jakby nic się nie stało.
A tu już najszczęśliwszy pies na świecie, czyli nie ma to jak kąpiel 
Nie ważne w jakiej wodzie ;)
Pozdrawiam!

Archiwum bloga

Szukaj na tym blogu